Była to jedna z najbardziej niezwykłych, wręcz niesamowitych historii w trwających już ponad wiek dziejach wchodzenia, i ponad pół wieku od pierwszego osiągnięcia tego celu, ludzi na najwyższą górę świata, Mount Everest. Warto przypomnieć, że po raz pierwszy zgodę na brytyjską wyprawę w Himalaje dał w 1904 r. Dalajlama. I od tego czasu liczą się próby jej zdobywania. W 1921 r. odbyła się pierwsza – badanie drogi wejścia na ten szczyt. Udało się to dopiero 29 maja 1953 r., gdy stanęli na nim Nowozelandczyk Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay. Po nich powtórzyło to dotychczas kilka tysięcy wspinaczy, w tym kilkudziesięcioro polskich. W 1978 r., jako pierwsza Europejka, Wanda Rutkiewicz. Grubo ponad dwustu z całego świata oraz pomagających im Szerpów poniosło śmierć podczas próby zdobycia tego szczytu lub już schodzenia z niego. Otarł się o nią tak blisko, że „nie miał prawa przeżyć”, a nawet uznany został za zmarłego, australijski himalaista Lincoln Ross Hall. Pierwszy człowiek, który popołudnie i noc z 25 na 26 maja 2006 roku spędził samotnie, bez tlenu, z obrzękiem mózgu oraz w stanie letargu, w strefie śmierci na wysokości 8600 m.
Pozostawiony tam, gdy nie był już w stanie schodzić niżej po osiągnięciu szczytu, nawet przy pomocy towarzyszących mu Szerpów i wydawał się martwy. Odnaleziony został, i ocalony, przez himalaistów którzy następnego dnia podjęli próbę zdobycia szczytu Czomolungmy, jak nazywają tę górę Chińczycy lub Sagarmatha Nepalczycy, ale ratując życie Lincolna Halla musieli z wejścia na nią zrezygnować. A następnie sprowadzony na bezpieczną wysokość przez wyprawę ratunkową składająca się z Szerpów oraz uratowany przez lekarzy. O tym jest ta książka, napisana przez człowieka, któremu udał się powrót z himalajskiej krainy śmierci.
Na podstawie własnych przeżyć, ale również relacji innych uczestników tego wydarzenia, rodziny i przyjaciół w kraju, dokumentów, korespondencji mailowej itp. Napisana została w 2007 roku, ale do polskich czytelników dociera w tłumaczeniu Miłosza Habury dopiero obecnie. Składa się z trzech części oraz 31 zdjęć dokumentujących niektóre opisywane momenty. A także słowniczka pojęć związanych z himalaizmem oraz indeksów: osób wspomnianych w książce i geograficznego.
Autor uczestnicząc w wyprawie na Everest w 2006 roku miał już wieloletni dorobek i doświadczenie we wspinaniu w wysokich i zimnych górach: Nowej Zelandii, Antarktydy i Himalajach. W tych ostatnich osiągnął kilka wysokich szczytów, był organizatorem wypraw trekkingowych. Ale w 1984 r., podczas pierwszej próby, nie udało mu się stanąć na najwyższym szczycie Ziemi, dzięki czemu prawdopodobnie ocalił życie. Wejście w 22 lata później miało stać się ukoronowaniem jego górskich osiągnięć. Udało się, ale zapłacił za nie ogromną cenę.
W pierwszej części książki – „Łapacz snów” autor opisuje swoją wspinaczkową pasję, wcześniejsze wyprawy, także rodzinne, pracę i życie. I nieoczekiwaną propozycję udziału w tej najważniejszej dla niego, w 2006 roku. Problemy z pozyskaniem sponsorów aby móc zrealizować ten cel, bo to przecież ogromne wydatki. A także z odnowieniem w krótkim czasie niezbędnej kondycji fizycznej oraz pierwsze etapy jej przebiegu tej wyprawy.
Jest w niej szereg ciekawych opisów, m.in. wizyty w najwyżej położonym na świecie tybetańskim klasztorze Rongbuk. Czy ceremonii pudźi zawsze odprawianej przez Szerpów przed wyruszeniem na wysokogórską wyprawę w Himalajach. Ponadto informacji o sprzęcie, odzieży pozwalającej funkcjonować w tych ekstremalnych warunkach, m.in. o podgrzewaczach powietrza do oddychania o wielkości paczek papierosów, wkładanych do ust w trakcie wspinaczki na dużych wysokościach.
Część druga – „Kraina śmierci”, to relacja z pokonywania, głównie w nocnych ciemnościach, przed świtem, ostatniego odcinka do szczytu, wejścia i pozostania na nim przez 20 minut, gdyż na więcej nie pozwalał czas niezbędny na bezpieczny powrót do najwyżej położonego obozu. I nieoczekiwanego załamania zdrowia zaledwie około 100 metrów niżej. Narastającego niedotlenienia, obrzęku mózgu, popadania w stan majaczenia, w którym nie był już w stanie kontrolować swojego organizmu, walki z usiłującymi pomóc mu w schodzeniu Szerpami będącymi już również w stanie skrajnego wyczerpania.
I pozostawienie go, na wydane telefonicznie z bazy polecenie kierownika wyprawy, gdy został uznany za zmarłego, a Szerpom groziło to samo, na skalnej półce na wysokości 8.600 m n.p.m. W strefie śmierci, w której wcześniej nikomu jeszcze nie udało się przeżyć tak długo bez tlenu. Później niesamowita noc pełna halucynacji, walki organizmu na granicy świadomości o przetrwanie. Zakończona natknięciem się następnego dnia przez dwu wchodzących na szczyt himalaistów człowieka siedzącego po turecku na skraju przepaści i poruszającego się oraz dającego oznaki życia.
Relacje z tego, co działo się w górach przeplatają się z opisami przekazania do kraju i rodzinie wiadomości o jego śmierci. Ogromnego zainteresowania prasy, przyjaciół oraz himalaistów i ludzi na świecie trudnym do wyobrażenia sobie ocaleniem. Ta część książki, podobnie jak trzecia „Na pustym baku” poświęcona trudnemu powrotowi „z zaświatów”, pełna jest świetnych, wręcz znakomitych opisów i relacji. Jak trudne były to chwile, świadczyć może np. fakt, że w ciągu 7 godzin uczestniczącym w akcji ratunkowej Szerpom udało się sprowadzić himalaistę tylko o około 200 metrów w dół.
Niesamowite są opisy stanu, w którym nie odróżniał on rzeczywistości od wytworów umysłu. Momentów budzenia się i prób samoobrony organizmu przed zamarznięciem oraz śmiercią. Później zaś problemów ledwie mamroczącego coś człowieka z ratownikami znającymi słabo angielski, a on tylko trochę nepalski. I zmuszania go, nawet biciem wyrwanym mu czekanem, aby szedł dalej. A nawet żądania przez Szerpów – ratowników dodatkowej zapłaty za uratowanie mu życia. Później tak o tym napisał:
„Mogli otrzymać ode mnie obietnice, których nie miałem zamiaru dotrzymać. Śmierć podążała moim śladem od zbyt wielu godzin, by robiła na mnie wrażenie. Nie chciałem dać tym mężczyznom okazji do doprowadzenia innych na granicę śmierci w celu wykorzystania ich.” Samoocenę swojego stanu w tamtych momentach Lincoln Hall, interesujący się buddyzmem, opisał: „ … zostałem wciągnięty na pierwszy i drugi (z ośmiu – uwaga recenzenta) poziomów śmierci, tak jak opisują to teksty tybetańskie.” A później stwierdził: „Nikt spośród tych, których wcześniej pozostawiono na pewną śmierć na tej wysokości, nie przeżył.”
Niełatwe było także późniejsze ratowanie jego życia, już w obozie, przez lekarza wyprawy. Nie tylko wyprowadzanie ze stanu niedotlenienia, obrzęku mózgu, odmrożonych palców, ale także odwodnienia i wygłodzenia organizmu. „W ciągu ostatnich sześćdziesięciu godzin – znowu zacytuję – nie jadłem nic prócz dwóch saszetek żelu energetycznego.” I długa rehabilitacja po powrocie do Australii. Uważam, że warto przytoczyć jeszcze kilka innych fragmentów tej książki.
„Po zdobyciu szczytu – to z rozmyślań autora podczas 5-godzinnego zjazdu na jaku do dolnej bazy, bo zejść na własnych nogach nie był w stanie – dostałem wycisk – poświęciłem wszystko: palce u rąk i stóp, głos i moje ego.” Ta niesamowita historia zakończyła się happy endem, jeżeli nie liczyć utraty opuszków palców rąk i dużego palca stopy. Już po powrocie do zdrowia i normalnego życia, autor tak, w „Post mortem”, opisał sytuację, w jakiej znalazł się i zdołał z niej uratować.
„ … w ciągu godziny od zejścia ze szczytu Mount Everestu popadłem w letarg. Czasami wydawało mi się, jakbym był przytomny, ale zachowywałem się w sposób niezrównoważony, używając niekiedy dużej siły, Chciałem się wspinać, a nie schodzić. Chciałem skoczyć ze ściany lodowca Kangshung. Cały czas odmawiałem założenia maski tlenowej, a Szerpowie bezustannie zmuszali mnie, bym włożył ją z powrotem. Widoczne u mnie objawy odpowiadały symptomom, jakie wywołuje obrzęk mózgu, który na wysokości 8600 metrów oznacza wyrok śmierci.”
I dalej: „Z powodu odmrożeń i sparaliżowanej lewej struny głosowej drugą połowę roku 2006 spędziłem u lekarzy rozmaitych specjalności. Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, dlaczego żyję… Wiedziałem wystarczająco dużo na temat fizjologii na dużych wysokościach, by mieć świadomość, iż mróz powinien mnie zabić, że hipoksja powinna mnie zabić, a gdybym jakimś sposobem przeżył to wszystko, szalę śmierci powinno przeważyć odwodnienie. Być może tak właśnie było. Cokolwiek mnie jednak miało zabić, zostałem uznany za martwego. Byłem martwy wieczorem 25 maja, ale rano 26 maja żyłem. Co się stało?….”
Relacja z tej wyprawy i trudnego do wyjaśnienia przeżycia himalaisty w tak trudnych warunkach może być świetną odpowiedzią tym „ceprom”, którzy uważają, że obecnie, z doskonałym sprzętem, tlenem, olinowaniem aż do szczytu oraz przy pomocy Szerpów, na Mount Everest może wejść każdy. Niemal jak na Giewont. To również świetna lektura dla miłośników gór, wspinaczki oraz pokonywania ekstremalnych trudności. Ale także skłaniająca do postawienia i odpowiedzi na pytanie: czy osiągnięcie najwyższego szczytu naszego globu warte jest ceny, którą zapłaciło już tak wielu wspinaczy: życia, kalectwa, niesamowitego wysiłku? Na nie każdy musi odpowiedzieć już sam.
WYBRANIEC. ŻYCIE PO ŚMIERCI NA EVEREŚCIE. Autor: Lincoln Ross Hall. Przekład Miłosz Habura. Wydawnictwo Helion w serii Bezdroży, Gliwice 2015, str. 432 + kolorowa wkładka ze zdjęciami. Cena 44,90 zł. ISBN 978-83-246-8834-0