BEZDROŻA: CANOANDES, CZYLI HISTORIA NAJSŁAWNEJSZEJ WYPRAWY POLSKICH KAJAKARZY

 

 Była to chyba najdłuższa, najowocniejsza i najsławniejsza wyprawa w dziejach nie tylko polskiego, lecz również światowego kajakarstwa górskiego. Zorganizowała ją grupa krakowskich studentów z Akademickiego Klubu Turystyki Kajakowej „Bystrze”. Trwała prawie trzy lata, w trakcie których jej uczestnicy pokonali blisko 100.000 tys. kilometrów, przepłynęli na kontynencie amerykańskim – od USA do Ziemi Ognistej w Argentynie – dziesiątki górskich rzek, w tym sporo po raz pierwszy odkrywając je dla tej dziedziny sportu. W tym peruwiańską rzekę Colca płynącą przez najgłębszy kanion na ziemi. Przeżyli mnóstwo autentycznych przygód życia, wielu z których nie wymyśliliby nawet zdolni scenarzyści. Trafili do Księgi Rekordów Guinnesa, zdobyli laury, rozsławili Polskę (w której ich wyczyn przez wiele lat był przemilczany ze względów politycznych) nie tylko w Peru, ale w świecie.

 

 

 

 

Później jeden z jej współorganizatorów, jako pierwszy człowiek i Polak przepłynął kajakiem Amazonkę na trasie blisko 7 tys. km od jej źródeł do ujścia do Atlantyku. Pozostali również nie spoczęli na laurach. O historii tej sławnej wyprawy można obecnie przeczytać – oraz obejrzeć z niej zdjęcia, w tym wiele fascynujących – w książce formatu albumowego wydanej przez Helion – „Bezdroża” w blisko 35 lat od chwili jej rozpoczęcia.

 

Dlaczego tak późno? O tym niżej. Książka ta jest świetnie napisaną relacją, ze wstępem późniejszego bohatera Amazonki Piotra Chmielińskiego, przez kierownika tamtej wyprawy od Meksyku do końca wyprawy, Andrzeja Piętowskiego. Zawiera także relacje autorstwa innego uczestnika drugiej części wyprawy Stefana Danielskiego. Oraz zakończenie pisującego już wcześniej na ten temat dziennikarza i podróżnika Dariusza Raczko.

 

Młodszym czytelnikom relacje te przypominają polskie realia na progu wybuchu społecznego buntu, którym było powstanie „Solidarności” oraz niewyobrażalne problemy, jakie trzeba było pokonać porywając się na zorganizowanie takiej wyprawy. Zaplanowanej na kilka miesięcy, zupełnie inaczej niż udało się ją zorganizować. Wspomnę tylko, że z Gdyni wyruszali z 25 tonami sprzętu, 21 kajakami i nowym samochodem ciężarowym Star 266 z przyczepą.

 

Przeszkodami były konflikty polityczne, a nawet zbroje w tamtym czasie w Ameryce Południowej i Środkowej, transportowe, wizowe, finansowe, z drowotne i wiele innych. Cel główny znalazł się jednak od początku w nazwie wyprawy: Canoandes. Kajakami po andyjskich rzekach. Uczestnicy – wyruszyło ich z kraju 11 – mieli już doświadczenie w pływaniu po trudnych, górskich rzekach Europy. Zafascynowała ich informacja o nieznanej bliżej rzece Colca płynącej kanionem w peruwiańskich Andach, ale przede wszystkim chcieli popływać po rzekach Argentyny.

 

Do której dotarli dopiero na końcu, już po największych sukcesach tej wyprawy. Rzekę Colca, którą poza ludźmi mieszkający nad i w jej pobliżu, po raz pierwszy zobaczył z góry w 1929 r. amerykański lotnik i główny fotograf Lotniczej Marynarki Peruwiańskiej Georg R. Johnson. A o jej istnieniu świat – powiedziane mocno na wyrost – dowiedział się w 1931 r. z artykułu hiszpańskiego profesora José Ariasa, który wraz ze szwajcarskim kolegą Maxem Weibelem dotarł pieszo do kanionu dokonując eksploracji jego fragmentu i robiąc zdjęcia.

 

Znacznie później okazało się, że rzeka ta wypływa z andyjskich zboczy na wysokości 4886 m i zmieniając kilkakrotnie nazwę oraz pokonując 388 km wpada do Pacyfiku jako najdłuższa peruwiańska do tego oceanu. W pobliżu przebiega zresztą dział wodny i rzeki, m.in. Amazonka – też w górnych odcinkach nosząca inne nazwy – po jego wschodniej stronie kierują swoje wody do Atlantyku. Przy czym Colca w najbardziej niedostępnym fragmencie płynie przez skalny jar nad którym górują szczyty Coropuna i Amato.

 

Zaś ściany tego kanionu wznoszą się na wysokość 4150 m po jednej i 3600 m pod drugiej stronie. Jest więc on najgłębszym kanionem świata, ponad dwukrotnie pod tym względem przewyższając sławny i uważany do niedawna za Numer Jeden, Wielki Kanion w USA. Ale to ustalono znacznie później. Problemy młodych polskich kajakarzy rozpoczęły się, po pokonaniu tych na lądzie związanych z organizacją tak niewyobrażalnego w ówczesnych warunkach przedsięwzięcia, już w Gdyni.

 

Najpierw odwołano rejs do Argentyny, bo wybuchła jej wojna z Chile. Gdy zdecydowali się płynąć do… Meksyku, przez kilka tygodniu skuta lodem była Zatoka Gdańska. To było zaledwie preludium. Nie zamierzam jednak relacjonować ich przygód. To trzeba przeczytać, zwłaszcza, że, jak już wspomniałem, zostało przeważnie świetnie napisane. Wspomnę tylko, że na drugą półkulę dotarli po pół roku. Eksplorowali górskie rzeki meksykańskie, kilka z nich pokonując jako pierwsi, pogłębiając kajakarskie doświadczenia oraz dokumentując to zdjęciami, opisami, a nawet przewodnikiem, za który otrzymali znaczną, jak na tamte czasy kwotę.

 

„Przezimowali” w USA zarabiając na sprzęt i dalszą drogę do wymarzonej Ziemi Ognistej. Pływali po rzekach USA, m.in. po Wielkim Kanionie. Wrócili do Meksyku, gdzie otrzymali ze sponsorującego ich m.in. studenckiego biura podróży „Almatur”, właściciela samochodu Star, nakaz powrotu do kraju. Ci, którzy nie byli obciążeni rodzinami, zdecydowali się kontynuować wyprawę w zmniejszonym składzie i własnym sumptem. Wybrali nowego szefa, znaleźli zrozumienie i pomoc polskich ambasad oraz mając już niebagatelny dorobek w eksploracji tamtejszych rzek, najpierw meksykańskiej, a później także niektórych innych krajów, instytucji i organizacji sportowych.

 

Pomogli też poznani przyjaciele spośród Polonusów i nie tylko. Ruszyli więc na południe przez skłócone, niektóre targane nawet wewnętrznymi walkami, kraje Ameryki Środkowej. Samochodem z przyczepą i amerykańską – czyli nie zawsze przyjazną tam rejestracją, polskimi „komunistycznymi” paszportami i plakatem z papieżem Janem Pawłem II na tyle samochodu. Opis tej drogi, to kolejne przygody, nie zawsze miłe, często zaskakujące. Np. na granicy meksykańsko – gwatemalskiej nie mogli znaleźć miasta znajdującego się na kupionej mapie, gdyż… nie istniało. Miała ona tylko… zmylić wrogów w trakcie ówczesnego konfliktu między tymi państwami.

 

Gdy chcieli wjechać do Hondurasu z 48-godzinnymi wizami tranzytowymi, które otrzymali w ambasadzie tego kraju w Meksyku na osobnych kartkach, a nie w paszportach, okazało się, że zgodę na wjazd „komunistów” może wydać tylko minister spraw zagranicznych, a jest sobota. Po czym następuje opis sceny, jak kapitanowi straży granicznej pokazują plakat z Janem Pawłem II i pytają: czy wie, kto to jest. A gdy potwierdza jako rzecz oczywistą, pada następne: czy on też jest komunistą? Bo my jesteśmy z tego samego kraju i miasta. I przejeżdżają.

 

W Hondurasie w nocy na ciemnej szosie jakiś samochód zajeżdża im drogę. Wygląda na napad bandycki, okazuje się, że to trochę trzęsący się ze strachu patrol policyjny, który poluje na dostawców broni dla „cotras” w Nikaragui. A w nocy kajaki wiezione na przyczepie wyglądały jak rakiety… Na granicy tejże Nikaragui próbowano skonfiskować im spodnie moro kupione w sklepie sportowym w USA, bo… nie wolno wwozić mundurów. To tylko parę „obrazków z podróży”. A nie brak wielu innych nie mniej ciekawych.

 

Pływania w dżungli wśród agresywnie nastawionych aligatorów i w pobliżu potężnych legwanów. Straceniu kajaka podczas kręcenia pokazowego, dla miejscowej TV, pokonywania nurtu. Transmitowanych przez inną TV pokazów na miejscowym stadionie miejskim „przewrotek” (eskimosek) kajaków z ochotnikami z tłumu. W Panamie uwagę zwraca świetna scena rozbijania biwaku w przejściu na stadion narodowy w stolicy, bo wieczorem nie mogli znaleźć innego miejsca. Chociaż i to było już zajęte przez jakiegoś miejscowego artystę, ale trochę się posunął.

 

Później w kraju tym okazało się, że słynna Droga Transamerykańska z Alaski do Ziemi Ognistej kończy się (wówczas) nieco za mostem nad Kanałem Panamskim. Dalej, do Ekwadoru, na jej dalszy odcinek,  można dostać się tylko statkiem. I czekanie kilka tygodnie aż trafi się jakiś polski i zabierze…A jak już dowiózł, to bardzo poważne problemy z odprawą celną samochodu wobec zgubienia Carnet de passage. Więc czasie oczekiwania na potrzebny dokument przeznaczyli na wypady w góry na wulkany, do Amazonii i w Andy. W międzyczasie wybucha wojna ekwadorsko – peruwiańska i… jazda dalej w specjalnym konwoju dla cudzoziemców.

 

Dołączenie kolejnych uczestników, polskich żeglarzy mających mgliste pojęcie o kajakarstwie i kolejne problemy w Peru. Główna, chociaż nie najobszerniejsza część tej książki, to kronika pokonywania Kanionu Colca, napisana w oparciu o notatki robione na gorąco. Z mocno wyartykułowanymi emocjami związanymi z zamachem na Jana Pawła II w przededniu rozpoczęcia przez nich tego najważniejszego spływu. Krótkie, dynamiczne, a zarazem w wielu momentach dramatyczne opisy i relacje z wody. Szkoda, że autorzy i wydawca zastrzegli, iż rozpowszechnianie nawet fragmentu tej książki w jakiejkolwiek postaci jest zabronione, bo chętnie bym parę fragmentów zacytował…

 

Trudności pokonania tej rzeki przerosły bowiem wyobraźnię uczestników i zostało to ciekawie opisane. Groźny nurt, niezliczone bystrza, różnej wysokości wodospady, wiry wodne, skały, wpływające boczne rzeki i strumienie. Zimna woda – około 10ºC, do której wpadali wielokrotnie codziennie oraz przenikliwy zimny wiatr na dnie kanionu. Zniszczenia sprzętu m.in. strata kajaka, wioseł, rozdarcie pontonu którym płynęła większość uczestników. A przede wszystkim trudności ze znajdowaniem bezpiecznych miejsc na biwaki, jeszcze większe z wyżywieniem.

 

Założyli, że trasę pokonają w 7 dni i na wszelki wypadek zabrali jedzenia na 9. Okazało się, że pokonanie tylko I etapu zajęło im dni jedenaście. A cały spływ Colcą, z przerwą między jego dwoma etapami, trwał od 19 maja do 17 czerwca 1981 r. W końcówce I etapu już wręcz głodowali. Sytuacja zaś od początku była jasna: z tego kanionu można wydostać się tylko w jeden sposób – płynąc do przodu. Ostry nurt wody i wysokie niedostępne skały wykluczały inne warianty. Niektórzy musieli więc stoczyć walkę z chorobą, a wszyscy ze słabościami coraz bardziej wycieńczonych, poobijanych i pokaleczonych ciał.

 

Nareszcie znaleźli miejsce na postój przy jakiejś indiańskiej hacjendzie. Nad wodą, ale z wyjściem, chociaż długim i trudnym, w górę do cywilizacji. I nastąpiła kilkunastodniowa przerwa na zakup żywności, materiałów do naprawy sprzętu, regenerację organizmów. Są więc w tej książce opisy przeżyć zarówno tych, którzy poszli to załatwiać jak i biwakujących nad nurtem i pilnujących „dobytku”. Tych drugich z ciekawymi obserwacjami indiańskich sąsiadów, którzy ludzi białych widzieli po raz pierwszy. I to przybyłych wodą, brodatych – a oni nie mają bród i nie umieją pływać.

 

Po przerwie, naprawie sprzętu, zapewnienia sobie żywności na dalszą drogę, nastąpił drugi, niewiele łatwiejszy etap spływu. Z nową mapą wydaną przez Wojskowy Instytut Geograficzny w Limie, która okazała się „wytworem wyobraźni mającym niewiele wspólnego z rzeczywistością”. Wreszcie pokonanie ostatniego odcinka kanionu. Sukces! Ale nie koniec przygód. Coraz większy entuzjazm lokalnych mediów i władz, które zrozumiały, jaką szansę rozwoju turystyki w tym biednym regionie stwarza odpowiednio nagłośniony wyczyn Polaków.

 

W tym miejscu wspomnę za autorami, że National Geografic przez 10 lat blokował publikację rzetelnych informacji o tym sukcesie i kanionie Colca, gdyż „deprecjonowało to” Wielki Kanon Kolorado uważany przecież za najgłębszy na naszym globie. W rzeczywistości, jak się okazało, o przeszło połowę od niego płytszy. A przecież kowboje mają manię wielkości swojego kraju. Spotykały ich też i inne przykrości. M.in. próby opublikowania w gazetach Arequipy, bez zaznaczenia praw autorskich, dostarczonych im w dobrej wierze zdjęć z wyprawy i rysunków kanionu. Udało się wytargować za nie łącznie 39 tys. soli, czyli…97 dolarów.

 

A w tym momencie bohaterowie byli już bankrutami. Mieli w sumie 1 dolara i 96 centów amerykańskich. Przed sobą zaś ciągle w planach podróż do Ziemi Ognistej. Zrealizowali ją jednak – szczegóły w książce – napisali i wydali przewodnik w języku angielskim i hiszpańskim, doznali wielu zaszczytów, m.in. przyjęcia przez prezydenta Peru. Do kraju wracać mieli 20 grudnia 1981 roku. Tydzień wcześniej ogłoszono jednak w Polsce stan wojenny. Wzięli więc udział w protestach przeciwko niemu, znaleźli silne poparcie Peruwiańczyków, ale spotkali się z zagrożeniem ze strony bojówek tamtejszej partii komunistycznej.

 

Gdy w ambasadzie polskiej w Limie dowiedzieli się, że mają lecieć do Warszawy przez Moskwę – odmówili. Wyjechali do USA, gdyż już kończyła się im ważność wiz. I zostali, urządzając się głównie tam lub w Kanadzie. Stali się wrogami, ich sukces, o którym mówił i pisał cały turystyczny oraz sportowy świat, przemilczano. Chyba jako pierwszy w kraju napisał o tym wyczynie Ryszard Badowski w majowym numerze 1997 roku „Poznaj Świat”. Temat zaś stał się naprawdę u nas znany dopiero z okazji 20-lecia rozpoczęcia wyprawy Canoandes w 1999 roku. Następnie pojawił się w polskich przewodnikach po Peru.

 

Późniejsze losy uczestników tej wyprawy, a przede wszystkim zmiany jakie zaszły w kanionie i jego okolicach, opisane zostały w Zakończeniu. M.in. spotkanie wszystkich uczestników zdobycia kanionu Colca po 25 latach i kolejne wydarzenia. Na peruwiańskich mapach pojawiły się polskie nazwy. Obecnie przyjeżdża tam do 250 tys. turystów rocznie, chociaż tylko nieliczni schodzą na dno kanionu, nie mówiąc już o przepływaniu go. Zmieniła się infrastruktura, chociaż nie zawsze pozytywnie, bo wybudowano linie wysokiego napięcia, a przedsiębiorstwa wydobywcze działające w tamtym regionie myślą głównie o własnym interesie.

 

To kolejny, ciekawy fragment tej książki i historii. Na podkreślenie zasługują też zamieszczone w niej zdjęcia, w tym co najmniej kilka rewelacyjnych. Czytałem ją z tym większym zainteresowaniem i polecam to czytelnikom, gdyż byłem tam, chociaż nie przepłynąłem kanionu, nigdy bowiem nie uprawiałem kajakarstwa górskiego. Ale znam tamtejsze okolice, patrzyłem na to niezwykłe miejsce spod sławnego Cruz del Condor – Krzyża Kondorów mając te potężne ptaki krążące wysoko nad głową oraz polujące kilkaset metrów poniżej w głębi kanionu.

 

„Płytkiego” w tym miejscu, bo to początek jego przełomu – zaledwie 1300 metrów głębokości. Znam również Arequipę – główne miasto tej części Peru oraz jednego z głównych bohaterów tamtej wyprawy Jurka Majcherczyka, który później dokładniej badał ten kanion, jako pierwszy przepłynął cały od początku do końca i organizuje tam wyprawy innym.

 

CANOANDES. NA PODBÓJ KANIONU COLCA I GÓRSKICH RZEK OBU AMERYK. Autor: Andrzej Piętowski. Wstęp Piotr Chmieliński. Inne spojrzenie Stefan Danielski. Zakończenie Dariusz Raczko. Zdjęcia: grono autorów. Wydawnictwo Helion, Gliwice 2013, str. 181, cena 44,90 zł.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top