KUBA: SŁODKIE MIASTO TRINIDAD

To dzięki trzcinie cukrowej w Trinidadzie zbudowano tak wiele pięknych pałaców i niezwykle kolorowych domostw. Mimo iż większość z nich nadaje się do kapitalnego remontu, Trinidad pozostał jednym z najpiękniejszych miast Kuby.

 

W tym, jednym z najstarszych miast wyspy, nikt się nie spieszy, nie biegnie do autobusu czy taksówki. Auta nie jeżdżą po wąskich, brukowanych uliczkach, bo jest ich w mieście, podobnie jak na całej Kubie, niewiele.

 

 

Mieszkańcy od pośpiechu wolą pogawędkę ze znajomymi albo obserwację przechodniów z perspektywy bujanego fotela ustawionego na ganku. Luz i spokój udziela się turystom, którzy w Trinidadzie zwalniają i najchętniej zostaliby w nim na dłużej.

 

Dla złota i cukru

 

Nic nie wskazuje na to, że miasto zawdzięcza swe powstanie walce, a właściwie chęci podboju pobliskiego Meksyku przez Hiszpanów dowodzonych przez Hermana Corteza. To dla nich w 1514 roku, na kubańskim wybrzeżu Morza Karaibskiego, zbudował osadę Santisima Trinidad (Świętej Trójcy) Diego Velazquez. Gdy w Meksyku Hiszpanie znaleźli złoto, osada przestała ich interesować. Później, ze względu na częste napaści piratów, miasto znane głównie z handlu niewolnikami, przeniesiono nieco w głąb lądu.

 

Ale prawdziwy rozkwit nastąpił dopiero w XVIII wieku, gdy rozrosły się plantacje trzciny cukrowej. Z handlu cukrem powstawały wielkie fortuny, a w mieście eleganckie pałace, rezydencje, kościoły. W pobliskiej Valle de los Ingenios pracowało ponad 50 fabryk cukru, a w nich tysiące niewolników sprowadzanych z Afryki. Ich wyzwolenie, a także rozwój sąsiedniego portowego Cienfuegos, spowodował powolny upadek gospodarczy Trinidadu, z którego nigdy już się nie podniósł.

 

Kubańska rewolucja z 1959 roku, a co za tym idzie, ogromny kryzys, spowodowała, że uważane za najpiękniejsze miasto na Kubie zaczęło niszczeć w zawrotnym tempie. Na szczęście urodę Trinidadu dostrzegła organizacja UNESCO, która w 1988 roku wpisała go na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego. Wiele dawnych rezydencji i pałaców udało się uratować, choć te, nieco oddalone od starówki w centrum nadal wołają o remontową pomoc.

 

Spacer po brukowanych uliczkach

 

Wizytę w mieście rozpoczynamy od warsztatu ceramicznego, gdzie na oczach turystów powstają gliniane misy, wazony i przede wszystkim pamiątki dla turystów – kolorowe figurki grubych Kubanek z cygarem w ustach, samochodziki, kapelusze. Wędrując wąskimi brukowanymi uliczkami podziwiamy kolorowe fasady domów zastanawiając się, skąd ich właściciele wzięli farbę. Na Kubie wciąż wszystkie towary są reglamentowane.

 

I choć każda rodzina ma specjalną książeczkę z kartkami na produkty od soli, mięsa, mleka po ubrania, mydło i artykuły przemysłowe, sklepy świecą pustkami. Towary są dostępne w sklepach „dewizowych”, gdzie płaci się peso wymienialnym, jednak w nich dla Kubańczyków ceny są wręcz kosmiczne. Przy zarobkach wynoszących kilkanaście dolarów miesięcznie zakup produktu o wartości kilku dolarów rujnuje rodzinny budżet.

 

Wiadomo jednak, że jak u nas w latach kryzysu tak i na Kubie funkcjonuje czarny rynek, który zapewne w przyszłości przekształci się w legalną działalność handlową. Zaglądam do skromnych wnętrz przez okna osłonięte jedynie ozdobnymi drewnianymi lub metalowymi kratami. Mieszkańcy nie mają nic przeciwko i ze spokojem wykonują swe codzienne czynności.

 

Bilet ze skrawka tkaniny

 

Zupełnie inaczej wyglądają dawne rezydencje cukrowych magnatów przekształcone w muzea. Oglądamy jedną z nich – Pałac Cantero zbudowany pod koniec lat 30. XIX wieku, obecnie Muzeum Miejskie. Obszerny salon, który wygląda tak, jakby jego właściciele właśnie wyszli z domu, prowadzi na patio, niewidoczne z ulicy, pełne kwiatów i elementów małej ogrodowej architektury.

 

Pałac Cantero jest jednym z najciekawszych w mieście przede wszystkim ze względu na wieżę widokową. Wspinamy się po bardzo wąskich i stromych schodach trzymając w rękach zamiast papierowych biletów skrawki granatowej tkaniny, którą po zejściu musimy oddać dyżurnej. Mnie mały prostokącik gdzieś się zapodział, za co „bileterka” mocno mnie zrugała. Najpierw jednak rozkoszowaliśmy się panoramą Trinidadu otoczonego górskimi grzbietami Sierra del Escambray.

 

Patrzyliśmy na główny plac – Plaza Mayor z kościołem św. Trójcy, zieleńcem z palmami otoczonym białym metalowym ogrodzeniem, czerwonymi ceramicznymi dachami domostw. W pobliskim kościele zbudowanym w drugiej połowie XIX wieku oglądamy fantastyczny ołtarz wykonany z cennych gatunków drewna, XVIII-wieczną hiszpańską figurę Chrystusa na krzyżu i odziane w piękne zdobione stroje i korony Madonny: Matki Bożej Miłosierdzia, Bolesnej, El Cobre – patronki Kuby oraz Fatimskiej. „Guantanamera” z chanchancharą Na jednej z ulic w pobliżu kościoła gra kubański zespół złożony głównie ze starszych mężczyzn.

 

Muzycy dorabiają do bardzo skromnej emerytury. Podobne zespoły spotykamy potem co krok. Wszystkie grają i śpiewają znakomicie. Zatrzymujemy się na chwilę w jednym z barów, skąd dochodzą dźwięki znanej na całym świecie piosenki „Guantanamera”. Powodem wizyty w lokalu jest jednak nie tylko muzyka. Tu podają trinidadzki drink o nazwie chanchanchara. W jego skład wchodzi sok z limonki, miód, cukier, kruszony lód i biały rum. W upalny dzień – pychota!

 

Obrusy, koraliki i drewniane samochodziki

 

Wzmocnieni chanchancharą trafiamy na niewielkie targowisko dla turystów. Królują tu haftowane obrusy i serwety wyrabiane przez miejscowe kobiety. Inne wyroby to drewniane małe samochodziki i niezliczona ilość koralików, wisiorków i bransolet wykonanych z pestek, ziaren, łupinek orzechów. W porównaniu do cen podobnych ozdób w innych krajach te są drogie, ale turyści nie mają wyboru, bowiem pamiątek jest na Kubie wciąż niewiele. Kupuję jedną z nich, by patrząc na czerwone ziarenka wspominać wizytę w kolorowym, słonecznym mieście Trinidad.

 

Zdjęcia autorki.

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top