Islandia należy do europejskich krajów najrzadziej odwiedzanych przez naszych turystów. Zarówno ze względu na odległość oraz koszty podróży, jak i bardzo wysokie – zwłaszcza przed obecnym kryzysem gospodarczym, który tę wyspę dotknął bardzo silnie – pobytu.
A także niewiele atrakcji turystycznych, które ona oferuje. Bo poza, nierzadko fascynującymi, krajobrazami, wulkanami, gejzerami i paroma gatunkami ciekawej fauny, niewiele ciekawego jest tam do oglądania. Ludzie, których interesują przede wszystkim zabytki, nie mają tam czego szukać.
Dodać do tego trzeba bardzo kapryśną z – jak to określają znawcy wyspy – czterema porami roku w ciągu jednej dobry, przy czym głównie są to odpowiedniki naszych listopadowych słot i ulew z nieznanymi w Polsce, przynajmniej jeżeli chodzi o ich siłę, wiatrami. Uboga jest też literatura na temat Islandii w języku polskim, a aktualne przewodniki po niej można policzyć na palcach jednej ręki.
Tym cieplej należałoby powitać nową, poświęconą jej książkę. I to polskiego autora, wydaną właśnie przez bielsko-bialskie Wydawnictwo Pascal. Niestety, o walorach turystycznych Wyspy Wulkanów jest w niej niewiele, gdyż autor – polski emigrant zarobkowy, koncentruje swoją uwagę głównie na tamtejszej muzyce, nazwijmy ją rozrywkową, bo na pewno nie poważną, barach i alkoholu, którego konsumpcja stanowi istotny element jego życia.
Ponadto na ciekawostkach z pracy i poszukiwania jej, także przez innych rodaków. Wydawca przedstawia autora jako cieszyńskiego poetę, w młodości gitarzystę, a przede wszystkim neurotyka, melancholika i mizantropa, który na chleb i kufel oraz kieliszek (?) czegoś do wypicia zarabiał już w życiu jako przemytnik wódki i papierosów, listonosz, dziennikarz i praczka.
Dodam do tego jeszcze, na podstawie lektury tej książki, pracownika „do wszystkiego” islandzkiego McDonald’sa, sortowni – tamże – przesyłek na poczcie i robotnika magazynowego oraz naklejacza etykiet w hurtowni bielizny. Przy czym człowieka, któremu podczas trzyletniego pobytu w tym kraju nie chciało się nauczyć, chociażby w podstawowym zakresie, miejscowego języka. Przy raczej miernej znajomości angielskiego, który nie jest tam aż tak powszechnie znany, jak się niekiedy sądzi.
W zapowiedzi wydawniczej tej książki Pascal określa ją jako słodko-gorzką relację z malowniczej wyspy, która jest czynnym wulkanem ludzkich emocji i wydarzeń wartych poznania. Książkę melancholijną, ale napisaną z rockowym pazurem, inteligentną, przenikliwą, dowcipną, chwilami ironiczną i złośliwą. O życiu w odległym kraju, w którym kronikarski opis przeplatają refleksje autora i relacje z zabawnych i gorzkich przygód.
Zaś autor przewodnika „Islandia” Filip Dutkowski, nazywa ją na tylnej okładce książki alternatywnym przewodnikiem pisanym z perspektywy knajpek i klubów muzycznych. A także portretem Irlandczyka, ale także swoistą kroniką polskiego najazdu na wyspę, jeszcze z czasów przed kryzysem. Ta druga ocena jest mi, po lekturze „Islandzkich zabawek”, bliższa i na niej mógłbym poprzestać.
Ale jest w tej książce kilka wątków, zasygnalizowanych już wyżej, ale wartych rozwinięcia. Na temat muzyki, która, sadząc po ilości miejsca, jakie poświęca jej i poszczególnym miejscowym zespołom i „gwiazdom”, jest główną życiową pasją autora, nie napiszę ani słowa. Tego rodzaju muzyki nie znam bowiem, uważając słuchanie jej – czasami z niej coś jednak do mnie przypadkiem dociera – za stratę czasu, gdy zamiast niej można sluchać doskonałej klasycznej oraz ryzyko dla słuchu i nerwów.
Nie znalazłbym zresztą żadnej płaszczyzny porozumienia z człowiekiem, który pisze o niej z takim zachwytem, że zacytuję: „Psychodeliczne, hipnotyzujące dźwięki, rozjechane gitary, bezczelny wokal”, czy „Coś w tej muzyce jest takiego, że chce się nogi położyć na stole.”. Z wielkim zainteresowaniem czytałem natomiast o Irlandczykach obojga płci i ich – niekiedy szokujących – zwyczajach.
Np. pluciu na każdym kroku. Czy po nadmiernym spożyciu alkoholu, a to weekendowa „norma”, wymiotowaniu bez żenady. Znowu konieczny jest cytat: „Prowadzisz konwersację, nagle robi ci się niedobrze, odwracasz głowę w lewo, puszczasz pawia i wracasz do rozmowy jak gdyby nic się nie stało”. Dodam, że obyczaj ten dotyczy w nie mniejszym stopniu pań.
Ciekawe są opowiastki o niewyobrażalnie rozpuszczonych dzieciach i młodzieży oraz ich bezradnych wychowawcach. Niezliczone obserwacje zachowań. Zwłaszcza we wspomnianych barach i restauracjach. Ale także ciekawostki. Np. scenka z pogotowia ratunkowego, w którym dzieci i osoby starsze mają pierwszeństwo, nawet jeżeli mogłyby chwilę poczekać, gdy przywożona jest zakrwawiona ofiara np. wypadku. Ale to ona musi – jeżeli wierzyć autorowi – czekać, nawet kilka godzin.
Wśród tematyki bytowej wiele jest ciekawych informacji, scen i obserwacji dotyczących wynajmowania mieszkań – i co uważało się w latach przed kryzysem za nadające się do wynajęcia, za duże pieniądze, „mieszkanie”. A także o pracy. Jej poszukiwaniu, warunkach wykonywania i związanych z tym absurdach.
Np. urzędniczka w Urzędzie Pracy otwiera w trakcie wizyty osoby poszukującej pracy komputer z ofertami, które on zdążył już przeczytać w Internecie w domu, czy daje skierowanie cudzoziemcowi do pracy, w której wymagana jest biegła znajomość islandzkiego i posiadanie samochodu, gdy on nie posiada ani jednego ani drugiego.
Lub przedsiębiorczy pastor, który za słoną opłatą „kieruje” zainteresowanych do pracy na podstawie czytanych przy nich ogłoszeń z codziennej gazety. O absurdach w organizacji pracy i wymaganiach w McDonald’sie, sortowni poczty, magazynie bielizny itp. Braku odpowiedzi na wysyłane do firm CV w poszukiwaniu pracy i, niekiedy, uzyskiwanie w nich od ręki zatrudnienia, gdy pofatygować się osobiście.
A przy okazji o systemie wynagrodzeń i podwyżek, które po spełnieniu określonych wymogów formalnych, np. po 3 i 6 miesiącach pracy, „należą się” automatycznie, chociaż o cudzoziemcach często „zapomina się” jeżeli nie przypominają o tym . I rozgoryczeniu autora – a w konsekwencji rezygnacji przez niego z pracy – gdy otrzymał najniższą z dopuszczalnych prawem podwyżek, chociaż – co sam przyznał – z analizy wynikało, że średnio spóźniał się do niej po 15 min i 30 sekund oraz odmawiał pracy w nadgodzinach.
Najmniej przyjemnie czyta się o naszych rodakach w Islandii. I niestety, są podstawy aby przypuszczać, że autor nie przesadza. Sam pamiętam jak przed laty, gdy dominowała w Polsce zagraniczna „turystka handlowa”, za granicą publicznie rozmawiałem z żona lub przyjaciółmi w którymś z języków europejskich, byle nie po polsku. Aby przypadkiem nie kojarzono nas z tą wulgarną i nierzadko pijaną hołotą, która zalewała Budapeszt, Wiedeń, czy bułgarskie, greckie, jugosłowiańskie lub rumuńskie miejscowości nadmorskie.
Ale pracy w Islandii szukają przede wszystkim Polacy bez kwalifikacji i to głównie ze wsi miasteczek. Nie znający ani słowa po islandzku, co jest zrozumiałe. Ale także po angielsku. Jak to piekielnie złośliwie, chociaż celnie napisał autor, „ mówią ( po angielsku ) biegle, ale tylko trzema słowami: yes, no, fuck.” Przykładów skandalicznych, nie mówiąc już o kryminalnych, zachowań naszych – tfu! – rodaków, przytacza wiele.
Potrącenie dziecka samochodem i ucieczka z miejsca wypadku, chociaż, gdyby sprawca zawiózł je do szpitala, może przeżyłoby. Ciężkie pobicie sąsiada – Islandczyka, który przyszedł poprosić o ściszenie w nocy muzyki. Liczne przykłady kradzieży, pijaństwa, awantur. Gorzkie stwierdzenia autora: „Ze strony Polaków obawiać się trzeba wszystkiego. I nagle auta trzeba zamykać, i mieszkania, co do tradycji islandzkich raczej nie należało.”
Czy historia antypolskiej strony w Internecie stworzonej przez islandzkich nastolatków, której głównym celem miało być wymuszenie powrotu do domu „tej hołoty znad Wisły”. Strony szybko zamkniętej przez władze. Nie trudno więc zrozumieć autora, gdy pisze: „Większość pracowników ( w restauracji w miasteczku Vik ) to Polacy. Czy jest jakieś nieskażone miasteczko w Islandii? Jeżeli znajdziemy miejsce wolne od Polaków, przeprowadzimy się bezzwłocznie”.
Jest w tej książce również trochę informacji, scenek i obserwacji na temat walorów turystycznych kraju i jego kultury. Wodospadów Glymur, Gulfoss i Seljalands, gejzeru Steokkur, krateru Izeriđ. Ciekawych miasteczek, dróg, oszałamiająco pięknych widoków skał. A nawet, zamykający książkę rozdzialik o podróży „W trzy dni dookoła Islandii” – normalnie zobaczenie w niej tego, co ciekawe wymaga 10–14 dni – z wieloma pięknymi opisami.
Np. laguny rzeki lodowcowej Jőkulsárlón, ale i stwierdzeniami dalekimi od entuzjazmu. Chociażby o Egilsstaőr, stolicy Islandii wschodniej: „Taka stolica, że w sobotni wieczór nie dało się znaleźć knajpy z piwem”. Czy po zwiedzeniu innego z polecanych miejsc: „My już doskonale wiemy, ze przewodnik z każdego kiczu próbuje zrobić arcydzieło i nie podniecamy się przedwcześnie.”
Lub o twórczości największego islandzkiego malarza, Johannesa Kjarvala ( 1885-1972) rzeźbiarzy: Einara Janssona ( 1874-1954), autora licznych pomników i Asmundura Sveinssona ( 1893-1982). Jest więc w tej książce sporo bardzo ciekawych informacji oraz interesująco napisanych opisów miejsc i scen. Na końcu zaś Epilog z informacjami o zmianach, jakie zaszły w tym kraju w rezultacie ostatniego, wielkiego kryzysu gospodarczego.
M.in. ze znowu przykrym stwierdzeniem: „Włamania i kradzieże przestały być domeną Polaków i Litwinów”. Ale są również opisy licznych wydarzeń, głównie osobistych, interesujących chyba tylko autora – i to nie jestem pewien, czy na pewno, gdyby musiał o nich przeczytać jeszcze raz.
Co do mnie zaś, to Islandia jest jednym z ostatnich krajów europejskich, w których jeszcze nie byłem. I po lekturze tej książki śmiało mogę powiedzieć: i niech tak pozostanie, bo tracę chyba niewiele!
ISLANDZKIE ZABAWKI. ZAPISKI Z WYSPY WULKANÓW. Mirosław Gabryś. Książka z serii „Mój prywatny świat”, Wydawnictwo Pascal, wyd. I, Bielsko-Biała, str. 191 + 16 stron barwnych fotografii. Cena: 32 zł.