Używam czasu teraźniejszego, bo mimo należenia do pokolenia, które już dosyć dawno schodzi ze sceny i coraz szybciej kończy życiową drogę, uważam, że człowiek uczy się tak długo, jak jest w stanie myśleć. A moja pasja – podróże, znakomicie w tym pomagają.
Światowa zaraza koronawirusa bardzo je ostatnio komplikuje i utrudnia, ale od czasu do czasu udaje się jednak dokądś „wyskoczyć”, czy poznać na miejscu coś nowego, lub wcześniej nieznanego. I nie rezygnuję z kolejnych planów.
TURYSTYKA PRZED WOJNĄ I W LATACH OKUPACJI
Podobnie jak moi rówieśnicy, czy nawet nieco starsze pokolenie, „podróżniczego” startu łatwego nie miałem.
Były to najpierw lata wojny i okupacji, później powojennej biedy, ograniczeń i stalinowskiego terroru, o których współczesne pokolenia nie mają na ogół pojęcia.
Z tych, liczonych już w wielu dekadach, moich doświadczeń, przeżyć i wspomnień, staram się wybrać takie, które mogą wzbogacić wiedzę, zwłaszcza młodych czytelników, o czasach, na szczęście dla nich, niemal tak odległych, jak przysłowiowe wojny punickie. A także te, które odegrały najbardziej znaczącą rolę w poznawaniu przeze mnie świata oraz są zgodne z tytułem tego cyklu publikacji, „Podróże kształcą, ale…”.
O podróżach w latach przedwojennego dzieciństwa i czasach wojny oraz okupacji, już wspominałem w poprzednich odcinkach. Nawet jednak w tamtych warunkach to i owo udawało mi się zobaczyć i poznać. Także poza rodzinnym miastem, chociażby podczas wizyty u brata taty w Częstochowie.
Zaraz po wojnie rozpoczęły się obozy harcerskie stacjonarne i wędrowne oraz wycieczki szkolne w ciekawe miejsca kraju. Skala ich możliwości rozszerzyła się po przeniesieniu jesienią 1946 r. naszej rodziny do Łodzi. Po maturze i ukończeniu zawodowych studiów ekonomicznych, chciałem je kontynuować na slawistyce.
JAK TRAFIŁEM NA RUSYCYSTYKĘ
Znalem już wówczas nieźle historię naszych pobratymców i język czeski, którego nauczyłem się sam, najpierw dzięki korespondencji z czeskimi filatelistami i junakami – skautami oraz z podręczników. Na tyle zadowalająco, że wkrótce po pierwszych artykułach opublikowanych jeszcze w liceum w języku polskim, zacząłem pisać, i drukowano mnie, po czesku.
Ale kierunek ten na Uniwersytecie Łódzkim został akurat zlikwidowany, zastąpiono go rusycystyką. Mając za sobą już rok pracy biurowej „ekonomisty w zarękawkach” wiedziałem, że to na pewno nie jest zajęcie zgodne z moim temperamentem i zainteresowaniami.
Zagrożony jednak poborem do wojska i to perspektywą najpierw 2 lat służby zasadniczej, a później, jak jeden z moich przyjaciół, który „nie załapał się” na studia, ale też miał maturę, przymusowej szkoły oficerskiej armii pod dowództwem Marszała Rokossowskiego (obowiązywała wówczas zasada: „nie matura, lecz chęć szczera, zrobią z ciebie oficera”, więc posiadających ją kierowano, bez możliwości dyskusji, do szkół oficerskich) zdecydowałem się zdawać egzamin wstępny, chociaż nie znałem nawet dobrze cyrylicy.
Miałem też „opory moralne” wynikające ze środowiska, z którego wywodziłem się oraz tradycji i historii rodziny. Ale to inny temat.
NAUKA I PODRÓŻE
Uznałem jednak, że dobra znajomość języka kolejnego sąsiada, bo poza czeskim znałem również niemiecki, a także jego historii, kultury, literatury itp. na pewno mi nie zaszkodzi. Przyjęto mnie, gdyż nauczyciele rosyjskiego byli wówczas tak potrzebni, że zrobiono eksperyment.
Do studiów dopuszczono nawet ledwie, ledwie, znających ten język, ale ze środowisk inteligenckich, „rokujących nadzieję”. Powiódł się on częściowo, gdyż z około 80 studentów I roku, magistrami w przewidzianym terminie zostało niewielu ponad 30. Ale ogromna większość tych „eksperymentalnych”, którzy naukę rozpoczynali praktycznie od zera.
Dzięki ogromnej pracy lektorów, m.in. absolwentki carskiej szkoły „dla szlachetnie urodzonych panien” oraz, oczywiście, samych studentów, efekty tej nauki „od świtu do nocy” były jednak w moim przypadku takie, że za napisaną po II roku, oczywiście po rosyjsku, obszerną pracę seminaryjną z literatury, otrzymałem wyróżnienie.
Skierowanie na letni obóz doskonalenia języka dla rusycystów z 4 polskich uniwersytetów. Na miesiąc zamieszkaliśmy w ówczesnej Wyższej Szkoły Rolniczej w Kortowie k/ Olsztyna. Dodam, że studenci filologii obcych nie mieli w czasach stalinowskich żadnej możliwości poznawania, czy doskonalenia studiowanych języków, w krajach ich używania.
TAK UCZYLIŚMY SIĘ JĘZYKÓW OBCYCH
Nawet w „bratnim ZSRR”. Po raz pierwszy z żywym rosyjskim w jego kraju mogłem zetknąć się dopiero w dwa lata po magisterium i tyluż latach uczenia go w szkołach. I to tylko dzięki dużemu szczęściu. Kortowski obóz znakomicie podnosił nam znajomość języka.
Świetni okazali się lektorzy, mieliśmy wiele godzin zajęć i ćwiczeń językowych dziennie, obowiązywała też, ściśle przestrzegana zasada, że także między sobą, bez względu na okoliczności, rozmawiamy tylko po rosyjsku, a ci, którzy znają go lepiej, na bieżąco korygują słownictwo, wymowę i akcent w nich słabszych.
Wspominam o tym obozie nie tylko jako ciekawostce dla obecnie uczących się języków obcych, ale także ze względu na moje ówczesne kolejne doświadczenie turystyczno – podróżnicze.
W trakcie kursu jego kierownik, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, zaproponował, miał na to jakieś niewielkie fundusze, aby zorganizować dla uczestników wycieczkę. Z nadal obowiązującym w jej trakcie językiem rosyjskim, statkiem wodno – szynowym po słynnym Kanale Ostródzko – Elbląskim. Wymagało to jednak odpowiedniego, „kwatermistrzowskiego” przygotowania.
MAZURY I GÓRY
Na apel profesora, mając doświadczenie w organizowaniu obozów, wędrówek i imprez harcerskich, zgłosiłem się do tego na ochotnika. Pojechałem z wyprzedzeniem, wszystko udało się, jak trzeba, a mnie przybyła kolejna dawka turystycznej wiedzy i umiejętności.
Lata tamtych studiów były dla mnie również okresem dosyć intensywnych wycieczek, rajdów i podróży turystycznych. W Góry Świętokrzyskie, ale głównie w Tatry, Beskidy i Pieniny, w wyjątkowo spartańskich warunkach. Z finansami w domu było cieniutko, moje stypendium blisko symbolicznego. Dorabiałem publikując w prasie hobbystycznej, inna w czasach stalinowskich nie wchodziła w grę, jeżdżąc z odczytami na temat literatury jako lektor Towarzystwa Wiedzy Powszechnej itp.
Mając niemal 4 miesiące wakacji, gdyż z przyjaciółmi zdawaliśmy egzaminy i otrzymywaliśmy zaliczenia przed terminami sesji, jeden pracowałem jako kwatermistrz na koloniach letnich, w drugim doskonaląc mój rosyjski, w pozostałym czasie starałem się podróżować z kimś z przyjaciół. Nasz największy „wyczyn”, to 6-tygodniowa trasa z Bielska Białej, szczytami, w Tatry Zachodnie, później Wysokie oraz Pieniny.
PRZEŁOMOWY ROK 1956
Oraz, oczywiście, wspinaczki na przełęcze, górskie grzbiety i szczyty. Z plecakami wyładowanymi żywnością, sprzętem i innym wyposażeniem. Gdy nie dało się przenocować gdzieś „pod celtą” – zdobycznymi niemieckim trójkątnymi płachtami przeciwdeszczowymi, w najtańszych miejscach w schroniskach.
Apetyty mieliśmy niezłe, a fundusze mniej niż skromne. Aby je zaoszczędzić, nie kupowaliśmy w schroniskach chleba sprzedawanego, dosyć drogo, na kromki, ale jeden z nas co 2-3 dni „schodził”, np. ze schroniska w Pięciu Stawach, lub Morskim Oku, z których wychodziliśmy w góry, do Zakopanego.
Kto tam był, to wie, jak to blisko. Tylko po to, aby kupić 3-4 wielkie bochny góralskiego chleba, którym „dopychaliśmy” zupki w proszku, głównie ogonową i grochową, bo najbardziej syciły, gotowane na kocherach. Ale tylko to umożliwiało nam poznawanie gór i Podhala.
Rok 1956, „Poznańskiego Czerwca” i „Polskiego Października”, wpuścił do kraju trochę świeżego powietrza i zapowiadał, niestety złudne, nadzieje na bardziej zasadnicze zmiany polityczne i gospodarcze. W polskiej turystyce zapisał się otwarciem tak zwanej Stefy Konwencji w słowackich Tatrach Wysokich.
OBSZAR KONWENCJI W TATRACH: PIERWSZE „OKNO NA ŚWIAT”
Na podstawie specjalnego dokumentu, Karty Turystycznej, a także książeczki – dewizowej, można było dwa razy w roku otrzymać w komendzie milicji w Zakopanem przepustkę do niej na 6 dni oraz skromniutki przydział czechosłowackich koron i ruszyć za granicę.
Obszar Konwencji był bardzo ograniczony, tylko do szosy biegnącej południowym podnóżem Tatr Wysokich i linii równoległej do niej górskiej kolejki elektrycznej, od Tatrzańskiej Łomnicy do Szczyrbskiego Plesa, z jednym wyjątkiem: położonego około kilometra od nich na południe kempingu w Starej Lesnej.
Przekroczenie terenu Strefy, np. wyjazd tąże kolejką, tylko w drugą stronę, do odległego o 12 km Popradu, oznaczało utratę Karty. Umożliwiła mi ona jednak wejście na większość, także wysokich, szczytów Tatr słowackich, dostępnych bez stosowania technik taternickich, bo one nigdy mnie nie interesowały.
Stanąłem, z poznanymi w schronisku „Śląski Dom” w Dolinie Wielickiej dwoma czeskimi studentami z Pragi, na szczycie Gerlacha. Niezupełnie legalnie, bo i wówczas był on bez oznakowanego szlaku, dostępny tylko z przewodnikiem, o czym nie wiedzieliśmy.
NA GARŁUCHU, ŁOMNICY, KRYWANIU…
Szliśmy kierując się według niewielkich kamiennych kopczyków ustawionych przez polskich taterników jeszcze przed wojną, którymi oznaczyli tę trasę. Później weszliśmy na szczyty: Łomnicy, oczywiście nie korzystając z kolejki linowej, Krywania i wiele innych.
W grudniu 1956 wróciłem do czynnej, oczywiście nadal społecznej, pracy instruktorskiej w harcerstwie. Najpierw jako delegat „grupy szaroszeregowej” na Zjazd Odrodzeniowy ZHP w Łodzi, a po nim na poprzednio pełnioną, do stycznia1950 r. tj. likwidacji harcerstwa, funkcję I zastępcy komendanta hufca Łódź – Śródmieście.
Zaczęły się znowu obozy, wycieczki, ale dla mnie także prawdziwe wyjazdy zagraniczne. Wybrano mnie delegatem Chorągwi Łódzkiej ZHP na VI Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Moskwie w 1957 r.
Było to ogromne wydarzenie, ze strony gospodarzy oczywiście propagandowe, ale mnie i pozostałym delegatom polskim pozwoliło dosyć dobrze poznać to miasto. My, harcerze, pojechaliśmy jako awangarda pierwszym specjalnym pociągiem, razem ze sportowcami, którzy musieli jeszcze potrenować przed festiwalowymi igrzyskami.
PIERWSZY RAZ W MOSKWIE
Wracaliśmy jako „straż tylna”, ostatnim. W ciągu 27 dni nieźle poćwiczyłem język, zdołałem zwiedzić nie tylko najważniejsze tam zabytki i liczne muzea, ale dzięki przypadkowym znajomościom w odpowiedniej komórce kierownictwa festiwalu być 12 razy w teatrach, w tym na 7 spektaklach w „Bolszom” oraz ciekawych imprezach.
Po raz pierwszy w takiej skali przekonałem się, jak podróże rzeczywiście kształcą. Gospodarze stworzyli zagranicznym delegatom dobre warunki. Poza noclegowymi, bo do 4-osobowych pokoi marnych hoteli wciśnięto po 8 łóżek. Walizki trzymaliśmy pod nimi, bo nie było innego miejsca.
Na podstawie festiwalowych paszportów i kart identyfikacyjnych bezpłatnie korzystaliśmy z komunikacji miejskiej oraz wstępów do muzeów i innych obiektów.
Polscy harcerze stali się jedną z festiwalowych sensacji. Nie pozwolono nam zabrać instruktorskich frenczy, no to część z nas wzięła mundury młodzieżowe.
Czapki rogatywki – harcerki berety, bluzy z chustami i wszystkimi sprawnościami oraz odznaczeniami, krótkie spodnie. Te ostatnie Moskwa u mężczyzn widziała na ulicach po raz pierwszy, była zaszokowana.
W HARCERSKICH MUNDURACH NA KREMLU
Ponieważ było to wkrótce po blokadzie Kanału Sueskiego, pytano nas, czy jesteśmy tam… żołnierzami Sił Pokojowych ONZ. Co chwila ktoś chciał się z nami fotografować, Miejscowe gazety zapełniły się naszymi zdjęciami. Stało się to tak uciążliwe, że po 3 dniach, pomimo upału, zaczęliśmy ubierać się w oficjalne stroje festiwalowe całej delegacji polskiej.
Ale zdążyliśmy, ja jako pierwszy, bo biegle mówiłem po rosyjsku, więc wypychano mnie do przodu, i trzech innych instruktorów, wejść oraz oczywiście zrobić tam sporo zdjęć, w mundurach na Kreml. Jako pierwsi harcerze i w ogóle skauci w historii.
Tamten pobyt nie był jednak tylko okresem podziwiania i zachwytów. Chociaż moskiewskie zabytki, fantastyczne zbiory muzealne, metro, nie mówiąc już o spektaklach w Teatrze Wielkim Opery i Baletu, czy kilkugodzinnej ceremonii otwarcia festiwalu, naprawdę robiły wrażenie.
Równocześnie jednak to, co oglądaliśmy, przeżywaliśmy i o czym rozmawialiśmy „z miejscowymi”, umożliwiło nam dokonywanie porównań rzeczywistości z propagandą. Poza zwiedzaniem i udziałem w niezliczonych imprezach, które mnie interesowały, musiałem uczestniczyć też w niektórych obowiązkowych spotkaniach.
PROPAGANDA I PROZA ŻYCIA
Zaproszeni na letni, komsomolski, elitarny żeglarski obóz nad jednym z podmoskiewskich jezior, byliśmy wręcz porażeni jego prymitywizmem. Siennikami leżącymi na deskach rozłożonych na ziemi w namiocikach, w których nie odważyłbym się trzymać w lecie pasa. Stanem żaglówek i łodzi, na których pływali.
A przecież był to obóz, którym chciano się pochwalić. Z wielu ciekawych spotkań, wspomnę jeszcze jedno. Delegacja harcerska, w której byli też instruktorzy – nauczyciele, otrzymała zadanie „obsłużenia” wizyty w jednej z bibliotek dzielnicowych w centrum miasta.
Padło m.in. na mnie z sakramentalnym: „ty przecież mówisz po rosyjsku”.
Argument w tej sytuacji był nie do podważenia. Przyjęto nas bardzo gościnnie, pokazano zasoby biblioteczne. Mnie zainteresowało, co mają z poezji mojego ulubionego Sergiusza Jesienina (1895-1925), bo nie znalazłem jej na półkach. Pytanie okazało się dla gospodarzy trochę mrożące.
Padła odpowiedź, że… wszystkie książki są w czytaniu. Wyraziłem żal, a gdy zacząłem recytować z pamięci niektóre wiersze tego poety, bibliotekarzy „zatkało”. A po chwili, po cichu i na boku, młoda bibliotekarka szepnęła mi, że przecież Jesienin jest właściwie na indeksie.
PRZYGODA W MOSKIEWSKIEJ BIBLIOTECE
No to poszedłem „na całość”. Zacząłem dopytywać się o książki rosyjskich pisarzy emigracyjnych, lub piszących przez jakiś czas i publikujących zagranicą. Biblioteka Miejska im. Waryńskiego w Łodzi, z której, oprócz uniwersyteckiej, stale korzystałem, miała duży zbiór tych pisarzy, m.in. wydawane w Niemczech w latach 20-tych książki Ilji Erenburga.
Rosyjska mniejszość narodowa przed wojną była w tym mieście ciągle spora. A ja przecież musiałem wszystkie te książki przeczytać przed egzaminem z literatury rosyjskiej XIX-XX wieku. Nie tylko wydawane w Moskwie czy Leningradzie, bo profesora, promotora mojej pracy magisterskiej, miałem oczytanego.
Nie miał też chyba, a w każdym razie nie stosował, jakiegoś „minimum programowego”. Sympatyczni, wykształceni moskiewscy bibliotekarze, niestety, słyszeli nazwiska pisarzy i tytuły ich książek, o które pytałem, przeważnie po raz pierwszy…
A tak na marginesie: omal nie wyleciałem z tego festiwalu „ciupasem”. Moja przewina była, jak się okazało, ogromna. Delegaci zagraniczni wśród wielu innych materiałów otrzymali książeczki żywnościowe, z kuponami na poszczególne dni i posiłki.
JAK ” ŻYŁEM W KOMUNIŹMIE”
Ale do wykorzystania tylko w przypisanych do nich „miejscach karmienia”, w pobliżu miejsc zakwaterowania. Zorganizowano je w dużych namiotach niemal wielkości cyrkowej. Przy wejściu oddawało się kupon i na zasadzie szwedzkiego stołu można było brać oraz jeść to, co i ile się chciało. Wybór nawet dla nas był powalający.
Ogromne misy pełne pieczonych kurczaków, różnego rodzaju kotletów i smażonych ryb. Niewiele mniejsze wypełnione czerwonym i czarnym kawiorem, a tace wędzonymi rybami. Ponadto serami i twarogami, kotły rozmaitych zup, wielkie pojemniki z lodami, którymi zajadałem się.
O pieczywie, owocach, tortach i innych słodyczach nawet nie wspomnę. Podobnie jak o różnorodnych napojach owocowych i gazowanych.
Jednym słowem „pełny komunistyczny dobrobyt”. Poza jakimkolwiek alkoholem, nawet piwem.
Przyjazd z centrum na obiad do Władykina, w którym stał (i stoi nadal) ten duży kompleks hoteli dla zwiedzających, głównie kołchoźników, pobliską WDNCH – Wystawę Osiągnięć Gospodarki Narodowej w Ostatkino, wymagał jednak około godziny w jedną stronę. Metro dochodziło wówczas tylko do Dworca Ryskiego, a dalej trzeba było jechać 35-40 minut autobusami.
„ANTYRADZIECKA ROBOTA”
Podobnie długo trwał dojazd z centrum transportem festiwalowym, czy kolejką podmiejską, więc rezygnowaliśmy z obiadów. Chęć zwiedzania miasta, czy obowiązkowe spotkania, wykluczały stratę na to czasu. Wystarczały nam gorące „pirożki” kupowane za parę kopiejek od ulicznych sprzedawców.
Ale w okolicach hotelu poznałem kilku sympatycznych miejscowych studentów. Któremuś podarowałem dwa czy trzy talony obiadowe, aby się nie zmarnowały. A on, zamiast jeść do syta potrawy dla niego niezwykłe i milczeć, zaczął się tym chwalić kolegom i opowiadać „w jakim komunizmie żyją delegaci”.
Wszechobecna bezpieka – w każdym festiwalowym autobusie jechał zawsze przynajmniej jeden milczący „smutny pan w słomkowym kapeluszu” – szybko ustaliła, od kogo otrzymał talony. Wezwano mnie do kogoś z kierownictwa całej, a nie tylko harcerskiej, polskiej delegacji.
Ochrzaniono „jak święty Michał diabła”, zarzucono „antyradziecką robotę” i zapowiedziano, że jeżeli się to powtórzy, zostanę natychmiast odesłany do kraju. Nie powtórzyło się. Wzbogaciłem się natomiast o kolejną porcję wiedzy „o starszym bracie”. A po powrocie do kraju czekała na mnie jeszcze inna „niespodzianka”.
FILATELISTA, KTÓRY „SKOMPROMITOWAŁ POLSKĘ”
W Moskwie reprezentowałem także młodych polskich filatelistów. Na pierwszej w ZSRR po wojnie, festiwalowej Międzynarodowej Wystawie Filatelistycznej, własnym zbiorem tematycznym „Piękno Polski”, za który otrzymałem srebrny medal i tytuł „Laureata Festiwalu”.
A na międzynarodowym spotkaniu filatelistów jednym z programowych referatów „O poznawczych walorach filatelistyki”. Obowiązywały oficjalne języki: angielski, francuski, hiszpański i rosyjski, chyba także arabski i chiński. Referat wygłosiłem po rosyjsku, w tym też języku zabierałem glos w dyskusji.
Okazało się, że w otwarciu wystawy i spotkaniu filatelistów uczestniczył też, nieznany mi, jeden z „centralnych działaczy” Polskiego Związku Filatelistów, z tych „przyniesionych w teczce”, politycznych. Po powrocie złożył na mnie donos, że… „skompromitowałem Polskę”.
W jaki sposób, zdobywając srebrny medal i wygłaszając jeden z programowych referatów? Bo… mówiłem po rosyjsku, a nie „jak towarzysze niemieccy i węgierscy w swoich językach, korzystając z tłumaczy”. I on, biedny, niewiele z tego rozumiał… Na szczęście dla mnie „sprawa rozeszła się po kościach”.
Podróże naprawdę kształcą. Takie były początki moich prawdziwych zagranicznych podróży i płynąca z nich nauka. O paru innych wkrótce w dwu ostatnich odcinkach tej serii.
Na zdjęciach kolejno:
1-2. Słowacja: Wysokie Tatry. Zamek Spiski. 3-6. Moskwa: Panorama od strony rzeki. Kreml. Paszport delegata VI ŚFMiS 1957. Dyplom medalisty i laureata festiwalu. 7. Meksyk: Miejsce Mocy w piramidzie Chitchen Itza. 8. Indie, Agra: Tadż Mahal.
9. Indonezja, Bali: Tancerze w tradycyjnych strojach. 10. Peru: Na bazarze w Iquitos nad Amazonką. 11. Indie, Benares (Varanasi): Rytualna kąpiel w Gangesie. 12. Tunezja, Susa (Souse): Nadmorski bulwar. 13. Birma (Mjanma): Pagan nad rzeką Irawadi. 14. Tunezja: Na drodze przez pustynię z Nefty do Szybiki.
15. Armenia, Erewań: Uliczna rzeźba. 16. Albania: Berat. 17. Jordania: Petra. 18. Tunezja, Matmata: W domu „Troglodytów”. 19. Czechy: Uliczka winnic Petrov-Plže na Morawach. 20. Kambodża: Angkor. 21. Birma: Bazar w Nyaung Shwe. 22. Gruzja: grillowanie ryb. 23. Malta: Historyczne widowisko.
24-25. Birma, jezioro Inle: W drodze do domu. Kobieta w obręczach na szyi. 26. Maroko: Uliczni muzykanci w medynie Es-Suwajry. 27-28. Tajwan, Tajpei: Narodowe Muzeum Pałacowe. Wieśniaczka w stroju ludowym z wizytą w stolicy. 29-30. Birma, Pagan: Młodzież na wycieczce szkolnej. Spotkanie cudzoziemców jest okazją do konwersacji po angielsku.
31. Maroko: Zaułek medyny w Es-Suwajrze (Essaouira). 32. Portugalia: Certyfikat dotarcia do Cabo da Roca. 33. Krym: Wielokrotna przepustka do Sewastopola. 34: Kambodża: Bilet do kompleksu Angkor. 35.: Meksyk, Chamula: W chacie w wiosce Majów.
Tekst i zdjęcia © Cezary Rudziński