Zachęcałem już w poprzednich częściach do wykorzystywania wszelkich wyjazdów, także urlopowo-wypoczynkowych, do poznawania ciekawych miejsc i obiektów nawet tylko w najbliższej okolicy. Szczególnie ważne jest to, gdy podróżuje się z dziećmi. To naprawdę rozbudza zainteresowania, zwiększa wiedzę oraz znajomość życia i świata.
Im wyjazd jest dalszy i bardziej egzotyczny, tym znaczniej. W tym przedostatnim odcinku tego cyklu ograniczę się do własnych doświadczeń i przykładów, jakie i które podróże lub ich momenty, uważam za najbardziej istotne z punktu widzenia osobistego rozwoju.
Oczywiście ze świadomością, że szanse i możliwości poznawcze oraz wzbogacania wiedzy o świecie zapalonego podróżnika, dziennikarza, czy pilota wycieczek, są w tym zakresie znacznie większe, niż „zwykłego” urlopowicza. Ale być może i moje staną się inspiracją dla innych.
FASCYNACJA KIJOWEM
Chociaż znam sporo bardziej ode mnie doświadczonych globtroterów, którzy zdołali poznać nawet wszystkie, lub ogromną większość krajów świata. Ale w moich „podróżach, które kształcą”, a odbyłem ich, tylko zagranicznych różnej długości, już blisko 230 i ciągle nie mam ich dosyć, były, obok banalnych i powtarzalnych, również ważne, przy czym z różnych powodów.
Jak już wspomniałem, świat, poza Polską, zacząłem poznawać od słowackich Tatr i Moskwy. Zwłaszcza pierwszy z wielu pobyt w niej stał się bodźcem do następnych podróży, w inne kierunki i regiony. Już co roku, niekiedy nawet po kilka w każdym, aż dotychczas.
Bo udaje mi się to nawet w czasach pandemii. Bardzo ważne poznawczo stały się trzy w kolejnych latach. Najpierw, egzotyczny na owe czasy, w 1958 roku, na Krym, przez Kijów.
Wrażenia z ukraińskiej stolicy poznawanej natychmiast po dojechaniu do niej, o przedświcie i świcie, z pierwszymi promieniami słońca rozświetlającymi złote kopuły Soboru Sofijskiego, okazały się tak mocne, że fascynacja tym miastem i gruntowne poznawanie go w trakcie wielu następnych w nim pobytów oraz ponad 6-letniej pracy korespondenta prasy polskiej trwa nadal.
ROZCZAROWANIE W BACHCZYSARAJU
Krym otworzył przede mną nowy kawałek świata: południa Europy, z cyprysami i inną roślinnością śródziemnomorską oraz białymi skałami Aj-Petri, wysokiego na 1234 m n.p.m. szczytu, schodzącymi niemal pionowo do ciepłego morza. Przede wszystkim jednak architekturą oraz kulturą tatarską i islamu. Równocześnie jednak przyniósł… rozczarowanie.
Naczytawszy się przed wyjazdem na świeżo „Sonetów krymskich” Adama Mickiewicza i „Fontanny Bakczysaraju” Aleksandra Puszkina, obejrzawszy balet pod niemal tym samym (Fontanna Bachczysaraju) tytułem Borysa Asafiewa, spodziewałem się w tym miasteczku i pałacu chanów czegoś z „Baśni 1001 Nocy”.
Trafiłem zaś do zapyziałej tatarsko – rosyjskiej dziury z ciekawym, ale zaniedbanym, (był jeszcze przed pierwszą większą rewaloryzacją), orientalnym zabytkiem, z niewielkim meczecikiem, a w muzułmańskiej świątyni byłem wówczas po raz pierwszy. Rozczarowanie Bachczysarajem (podczas kolejnych w nim pobytów oglądałem go już odnowionym) zrekompensowała mi krymska przyroda i góry.
Oraz pierwszy, z wielu późniejszych, szczęśliwych przypadków. W „turbazie” – namiotowym ośrodku turystycznym w Ałuszcie, gdzie mieliśmy pierwszy tygodniowy wypoczynek nad Morzem Czarnym, spotkałem uczestników innej polskiej PTTK-owskiej grupy, która przyjechała dobę wcześniej.
NA CZATYRDAHU I AJ-PETRI
Ale z programem przede wszystkim wypraw górskich. Okazało się, że mogę do nich dołączyć, chociaż nie miałem odpowiedniego wyposażenia. Od gospodarzy otrzymałem jakiś prymitywny plecak i tak jak inni suchy prowiant w postaci, poza chlebem, głównie kabaczków w szklanych słoikach oraz świeżych ziemniaków i warzyw.
Z których gotowaliśmy później posiłki w niesionym kotle, zbierając na ogniska gałęzie. To był kolejny „szok kulturowy” w porównaniu z polską, wówczas także dosyć prymitywną pod względem sprzętu i zaopatrzenia, turystyką górską.
Wybrałem się w sandałach, bo oprócz nich miałem tylko półbuty, ale wyprawa na najwyższy szczyt Gór Krymskich – Czatyrdah, do sławnych jaskiń i wodospadu, okazała się bardzo ciekawa. Druga jej część, z Jałty podczas drugiego w niej tygodnia wypoczynkowego, na Aj-Petri.
Z noclegami w grotach lub „pod chmurką” i zejściem niesamowitym kanionem aż do nadmorskiej szosy, przyniosła mi, nieoczekiwanie, cenioną tam odznakę „Turysty ZSRR”. W moim przypadku kolejną, po trzech, ze złotą, GOT – polskimi Górskimi Odznakami Turystycznymi. Oczywiście nie zabrakło także tradycyjnego zbiorowego zdjęcia uczestników tych wypraw i trochę kontaktów na parę lat.
PIERWSZY RAZ ZA „ŻELAZNĄ KURTYNĄ”
W następnym roku wyjechałem pierwszy raz „na Zachód”. W Wiedniu, odbywał się, organizowano je co 2 lata w różnych krajach, VII Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Pierwszy nie „w obozie pokoju i socjalizmu”. Ponieważ w programie była również tematyka filatelistyczna, której „obsłużenie” powierzono ZHP, wspólną decyzją kierownictwa PZF i kierownictwa delegacji harcerskiej reprezentowanie młodych polskich kolekcjonerów zaproponowano („bo sprawdziłeś się w Moskwie”) mnie.
Jako polskiego komisarza festiwalowej wystawy filatelistycznej. A także jednego z prelegentów na międzynarodowym spotkaniu młodych filatelistów. Tym razem wystąpienie przygotowałem i wygłosiłem po niemiecku.
Był to chyba najbardziej upolityczniony ze wszystkich tych festiwali. Równolegle odbywała się, na duża skalę, suto finansowana przez „Zachód” akcja anty festiwalowa. Z plakatami, np. z błazeńską czapką nakrywającą przykutą do niej łańcuchem kulą z sierpem i młotem i podobnymi.
„Punktami informacyjnymi”, w których można było bezpłatnie otrzymywać „zakazaną” literaturę. Przemyciłem do kraju kieszonkowe wydanie, na cieniutkim papierze, „Doktora Żiwago” Borysa Pasternaka w oryginale, a także zbiory artykułów dysydentów węgierskich.
ANTYFESTIWAL
Jak na Heldenplatz – Placu Bohaterów w centrum Wiednia odbywał się koncert słynnego amerykańskiego czarnego śpiewaka Paula Robesona (1898-1976), a jego „Missisipi” i innych szlagierów bezpłatnie słuchał nieprzebrany tłum, w innym miejscu konkurowała z nim, opłacona przez anty festiwalowców, też czarna piosenkarka jazzowa Ella Fitzgeral (1917-1996).
Spotkań oficjalnych „z miejscowymi” było niewiele, głównie tematycznych dla delegatów z różnych krajów, chociaż otwartych również dla publiczności. Mnóstwo było natomiast kameralnych i spontanicznych. M.in. poza wiedzą kierownictwa festiwalu spotykaliśmy się z polskimi harcerzami z Anglii, czy na tematy ekonomiczne dyskutowaliśmy z Austriakami i Niemcami.
Warunki pobytu dla delegatów były bardzo „przaśne”. To nie była Moskwa, w której festiwal dwa lata wcześniej finansowało ze względów propagandowych państwo.
Spaliśmy na Messegelände – Terenach Targów Wiedeńskich w dużych, wieloosobowych namiotach. Jedzenie było skromniutkie, po „wiedeńskich śniadaniach” za chwilę byliśmy głodni. Festiwalowe legitymacje upoważniały tylko do wejścia na teren zakwaterowania i niektóre imprezy.
PIESZO, Z PUSTAWYMI ŻOŁĄDKAMI, ALE CHŁONĘLIŚMY „NOWE”
Nie mieliśmy nie tylko darmowych, ale nawet zniżkowych przejazdów komunikacją miejską. A transport festiwalowy był rzadki, przeważnie nie tam, dokąd chciało się jechać. Na cały dwutygodniowy pobyt otrzymaliśmy kieszonkowe o równowartości 10 dolarów. W kraju wówczas sporo, tam grosze.
Chodziliśmy pieszo, po co najmniej 20 kilometrów dziennie, aby móc zobaczyć najważniejsze zabytki, obiekty i miejsca. Z Messegelände do pałacu Schönnbrunn, czy Belwederu, a nawet do ścisłego centrum, to kawał drogi. Wystawy sklepowe, zwłaszcza na słynnych Kärtnerstrasse, Am Graben, czy Mariahilferstrasse robiły wrażenie.
Ale ceny w nich również, nie tylko w porównaniu z polskimi, ale także miejscowymi zarobkami. Wiedeń wówczas był zupełnie innym miastem, niż to, które wielokrotnie poznawałem później. Ze śladami wojny, wkrótce po zniesieniu stref okupacyjnych i wycofaniu wojsk sowieckich ze wschodniej.
Z taborem komunikacji miejskiej nierzadko jeszcze z lat 20-tych. Ciekawych było wiele imprez festiwalowych i prezentacji narodowych, a rewelacyjna okazała się polska z wykorzystaniem filmów dokumentalnych i krótkich „nowej fali”. Sporo obserwacji i nowej wiedzy przyniosły nam także wycieczki do Linzu oraz do b. KL Mauthausen-Gusen.
BLASK ADRIATYCKICH PEREŁ…
Czwartym z tych bardzo ważnych, moich pierwszych dalszych wyjazdów „w świat”, okazała się harcerska, instruktorska wycieczka do Jugosławii. Po zwiedzeniu Belgradu, a przed Rijeką i Zagrzebiem, mieliśmy chyba tygodniowy pobyt w zabytkowym Zadarze nad Adriatykiem.
Zamiast „byczyć się” na plaży i kąpać w morzu, potrzeba poznawania czegoś nowego skłoniła mnie, z jednym z kolegów, do wybrania się statkami do Szybenika, Splitu z pobliskim Trogirem oraz Dubrownika. Czyli najpiękniejszych nadmorskich miast Dalmacji.
Nocą na pokładach, w dzień zwiedzanie. Wspaniałe wrażenia, m.in. wybrzeże oglądane w nocy od strony morza, pozwoliły mi napisać pierwszy reportaż z tego wyjazdu, „Blask adriatyckich pereł”. Po zobaczeniu tamtejszego antyku oraz architektury średniowiecza i renesansu, pobyt w Rijece wykorzystałem także na samotną wyprawę na półwysep Istra, do tamtejszej rzymskiej perły, Puli.
Pierwszy raz znalazłem się w antycznym amfiteatrze i rzymskich świątyniach. W drodze powrotnej, również po raz pierwszy znalazłem się w Budapeszcie, szybko ulegając fascynacji tym miastem. Tak wielkiej trochę przez przypadek.
… I „POLAK – WĘGIER DWA BRATANKI” Z BLISKA
Z Zagrzebia jechaliśmy do niego popołudniowym niedzielnym pociągiem. Do przedziału, w którym siedziałem z dwiema uczestniczkami z naszej grupy, nad Balatonem wsiadł starszy od nas Węgier. Słysząc język polski włączył się do rozmowy. Mówił nieźle w nim, bo jak się okazało, studiował w Pradze z Polakami.
Zaprzyjaźnił się z nimi, nauczył języka, jeździł do Polski. W pewnym momencie powiedział: zapraszam was na wieczorne i nocne poznawanie Budapesztu. Zaskoczył nas, ale na podrywacza nie wyglądał, więc dziewczyny okazały zainteresowanie propozycją.
Oczywiście pod nie zakwestionowanym warunkiem, że skorzystają z niej, ale także z moim udziałem. Uprzedziliśmy jednak, że nie mamy ani forinta, gdyż skromne kieszonkowe mieliśmy otrzymać dopiero następnego dnia, na krótki, tylko do wieczora, kiedy mieliśmy pociąg do Warszawy, pobyt i zwiedzanie węgierskiej stolicy.
– Nie ma sprawy, powiedział. Nie traćcie czasu na kolację w hotelu, coś zjemy na mieście. Przyjadę po was za pół godziny. Wsiedliśmy z nim do taksówki. Najpierw trochę pokazał miasto i najciekawsze w nim miejsca, objaśniając, co widzimy.
„GWIAZDY NAD BUDAPESZTEM”
Później była węgierska kolacja w oryginalnej csardzie, gospodzie z cygańską muzyką, a na zakończenie wjazd na Gellért-hegy – Górę Gelerta z fantastycznym widokiem na nocny Dunaj i miasto. To była ta chwila, w której od razu, i chyba na zawsze, zakochałem się w Budapeszcie.
A po powrocie napisałem pierwszy z wielu później reportaży o Węgrzech, „Gwiazdy nad Budapesztem”. Zaś z Janoszem, bo tak miał na imię, przyjaźniliśmy się aż do jego przedwczesnej śmierci na astmę.
Te pierwsze zagraniczne wyjazdy stały się dla mnie takim bodźcem do podróżowania, że zdobyłem uprawnienia pilota turystycznego.
Wówczas nazywali się oni kierownikami wycieczek zagranicznych. Wymagało to najpierw ukończenia rocznego studium ekonomiczno – organizacyjnego, a następnie zdania serii egzaminów, w tym dwu państwowych z języków obcych.
Praca pilota, w moim przypadku tylko podczas urlopów oraz w wolnych chwilach, wiązała się z częściowo trochę innym sposobem zdobywania wiedzy w trakcie poznawania świata, niż zwykłe podróże. Solidnego przygotowywania się do wyjazdów, zwłaszcza do krajów wcześniej nieznanych. Także nieco później jako „wędrującego reportera”.
ŚLADAMI „SZALEJĄCEGO REPORTERA” PO AZJI ŚRODKOWEJ
W roku 1966 postanowiłem wybrać się w wielką podróż, częściowo śladami „Szalejącego reportera”, jednego z najwybitniejszych światowych od drugiej do czwartej dekady XX wieku, Egona Erwina Kischa (1885-1948) i jego napisanej ponad 30 lat wcześniej książki „Asien grűndlich verändert” („Azja odmieniona’).
Program i trasę miałem ambitną: Moskwa – Taszkent – Samarkanda – Buchara – Chiwa – Baku – Erewań – Tbilisi i powrót przez Moskwę do Warszawy. Uzyskałem zgodę OWIR-u (sowieckie Oddziały Wiz i Rejestracji cudzoziemców i wyjeżdżających za granicę własnych obywateli) na samotną podróż, tj. bez obowiązkowego „tłumacza”.
Jak mnie zapewniano, jako pierwszy zagraniczny dziennikarz wpuszczony do uzbeckiej stolicy po tragicznym w niej trzęsieniu ziemi, które zmiotło ją niemal doszczętnie.
W „zdobywaniu” (to był największy problem) miejsc w hotelach korzystałem z pomocy oddziałów Związku Dziennikarzy Radzieckich oraz lokalnych redakcji.
Podróż tę musiałem, niestety, przerwać z powodu choroby, ale i tak stała się ona jedną z moich najważniejszych w życiu, z mnóstwem niezwykłych przypadków i przeżyć. Jechałem przecież szlakiem nieprzetartym przez innych dziennikarzy, nie mówiąc już (wówczas) o zagranicznych turystach.
ODKRYCIA W SAMARKANDZIE
Samotnie, ze skromną wiedzą o tamtych stronach, poza Erewaniem i Tbilisi, które znałem już z wcześniejszych w nich pobytów. Bez drukowanych przewodników, bo tylko jeden, skromniutki, poświęcony Samarkandzie, znalazłem dopiero na miejscu. Z nie przesadną kwotą rubli na tanie hotele, skromne wyżywienie i drobne wydatki.
I jedynymi mocnymi argumentami: dobrą znajomością języka rosyjskiego oraz chęcią dowiedzenia się o, i poznania nowych dla mnie stron jak najwięcej. Oraz, oczywiście, fotografowania ich. Z całej tamtej podróży wspomnę tylko o dwu szczególnie ważnych wydarzeniach.
W Samarkandzie miejscowy dziennikarz namówił mnie do pojechania z nim na wzgórze Afrasjab, na którym trwały prace wykopaliskowej najstarszej, sprzed 25 wieków, a jak się później okazało, co najmniej kilku więcej, części miasta, antycznej Marakandy. To było już po odkryciu tam słynnych fresków sprzed okresu islamu.
Później je, i inne wykopaliska, „nakryto” budynkiem muzeum, jedną z obecnych atrakcji miasta. Podczas naszego pobytu odkopano spory garnek pełny srebrnych monet sogdyjskich z IX w n.e. Poznałem też młodych archeologów i sporo dowiedziałem się o ich pracy.
INFORMACJA OD PRAWNUKA POLSKIEGO ZESŁAŃCA
A od jednego z nich, prawnuka jeszcze carskiego, polskiego zesłańca, usłyszałem, że w mieście jest właśnie kierownik prac, profesor nadzorujący je na co dzień z Taszkientu. Tak zasłużony dla archeologii środkowoazjatyckiej (miał już w dorobku znaczące odkrycia), jak nasz prof. Kazimierz Michałowski dla egiptologii.
Ale, uprzedził mój rozmówca, nie przepada on za dziennikarzami i z zasady nie ma dla nich czasu. Zadzwoniłem jednak do hotelu, w którym się zatrzymał. Początkowo odmówił spotkania, ale dał się przekonać, że polskich czytelników interesują początki tego miasta.
Znał zresztą, jak się później okazało, opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego „Trębacz z Samarkandy”. – Zapraszam do mnie, usłyszałem w słuchawce, ale tylko na 15 minut. Po czym przegadaliśmy prawie 4 godziny, a ja wyszedłem bogatszy nie tylko o mnóstwo nowej wiedzy, ale także o dwie książki profesora, które okazały się bardzo przydatnymi źródłami w pisaniu reportaży.
Po dosyć gruntownym zwiedzeniu Buchary, kolejnego ranka miałem samolot do Urgencza, przez który lata się do innej dawnej stolicy samodzielnego chanatu, Chiwy. W nocy powalił mnie jednak atak kamicy nerkowej.
JAK MNIE LECZONO W BUCHARZE
I na 10 dni trafiłem do szpitala obwodowego (wojewódzkiego). Składał się on z murowanego budynku z przychodniami, laboratoriami i zapewne częścią sal dla chorych. A obok, w ogrodzie, stało kilka drewnianych domków w stylu podmoskiewskim, byłego carskiego poselstwa przy chanie Buchary.
Trafiłem do jednego z nich. Opieka lekarska okazała się troskliwa, ale próby „usunięcia” kamienia (najpierw kilka godzin kąpieli w bardzo wysokiej temperaturze, później, gdy okazało się, że hospitalizacja jest konieczna, skoki, po zastrzyku z atropiny i wypiciu 2 litrów wody mineralnej lub zjedzeniu dużego arbuza.
Z wysokości 1,5-2 metrów na beton, aby „zmusić” kamień do wydalenia. Szokujące i bezskuteczne, zarzucone w Europie już w latach 30-tych. Dalszą podróż musiałem przerwać. Zaś z publikacją później reportażu z tego pobytu w szpitalu miałem problemy.
Opisana w nim rzeczywistość i realia były bowiem zbyt odległe od propagandowego wizerunku ZSRR i jego sukcesów w dziedzinie medycyny. Agencja prasowa, w której wówczas pracowałem, odmówiła z obawy przed konfliktem z cenzurą. Zaryzykował dopiero „Tygodnik Demokratyczny” i okazało się, że tekst, w wielu miejscach szokujący, mógł się jednak ukazać.
Na zdjęciach kolejno:
1-3. Kijów: Ławra Pieczerska i Wnętrze Refektarza (Trapeznaja). Sobór Michajłowski. 4-5. Krym, Bachczysaraj: Pałac chanów po renowacji. Legitymacja „Turist SSSR”. 6-7. Budapeszt: Parlament. Panorama Dunaju i miasta z Góry Gellerta. 8. Wiedeń: Parlament.
9-10. Uzbekistan, Samarkanda: Turyści, Tancerki. 11-12. Chiwa: Błogosławieństwo przed obrzezaniem. Historyczne centrum. 13. Samarkanda: Registan. 14-15. Buchara: Medresa Abdullazi-Chana. W Czajchanie. 16-18. Pustynia Kara Kum: Wędrowcy. Rybacy nad Amu Darią. Rodzina przed jurtą. 19. Chiwa: Pomnik Al Chorezmiego.
20-21. Izrael: Nazaret – polskie ślady. Jerozolima. 22. Stambuł: Błękitny Meczet. 23-24. Białoruś, zamki: Lida i Mir. 25. Gruzja: Mccheta. 26-27. Birma: Nad jeziorem Inle. Rodzina sprzedawców na bazarze. 28.. Egipt: Przy sarkofagu Tutenchamona.
29. Birma: Pagoda Kuthodaw. 30. Libia, Leptis Magna: W antycznej toalecie. 31. Samarkanda: Karawana na Wielkim Jedwabnym Szlaku.
Tekst i zdjęcia © Cezary Rudziński