Na temat najwyższej góry świata – Mount Everestu i wypraw na nią, napisano już całą, sporą bibliotekę oraz niezliczone artykuły, relacje, reportaże. Z poświęconych tej Górze Gór książek przeczytałem dotychczas zaledwie kilka. Tyle, aby mieć pojęcie jaką skalę trudności – także finansowych, nie mówiąc już o naprawdę realnym zagrożeniu życia – stanowi wejście na nią. Nigdy mnie to zresztą nie pociągało. Kocham góry, ale w młodości nie złapałem bakcyla chodzenia po nich wyczynowo. Uprawiania taternictwa, alpinizmu, himalaizmu zgodnie z obowiązującymi w nich technikami. I tak już zostało. Chociaż w Tatrach, które – oczywiście łącznie z ich słowacką częścią – uważam za najpiękniejszy kameralny górski kompleks świata, byłem niemal wszędzie. Od Garłucha w dół, tam dokąd możliwe było dojście bez posługiwania się czekanem, hakami i linami. Chodziłem także po innych naszych górach, liznąłem Alpy, Andy, Kaukaz, Himalaje, chociaż nigdy nie dotarłem w nich naprawdę wysoko. Najwyższe szczyty himalajskie oglądałem i fotografowałem tylko z lotu ptaka. Wszystko to dało mi jednak jakie takie pojęcie o wysokich górach i trudach chodzenia po nich. Wiedzę tę znacznie pogłębiła najnowsza relacja z wyprawy na Everest wiosną br., która właśnie ukazała się w „Bezdrożach” gliwickiego wydawnictwa Helion. Gratulacje z tej okazji, na inne będzie pora później, dla autorki i wydawnictwa za tempo!